13 lutego, 2010

DM

O ile bohaterami środowego koncertu Depeche Mode byli na spółkę Dave Gahan, Martin Gore (genialne wykonanie "Home") i fenomenalna publiczność, o tyle w czwartek dzielił i rządził już tylko ten pierwszy. Wokalista DM szalał, tańczył, kręcił piruety ze statywem, grał z publicznością już od pierwszych sekund otwierającego wieczór "In Chains".

Gdy półtorej godziny później wyprężył się jak struna na końcu wżynającego się w publiczność wybiegu i przyłożył rękę do czoła, w jednej sekundzie wszyscy widzowie unieśli w jego stronę ręce. Spod sufitu Areny wyglądało to jak zbiorowe złożenie hołdu. Gdyby było luźniej, cała hala padłaby na kolana. Gahan hołd przyjął, choć nie miał insygniów: korony, płaszcza i leżaka.

Koncerty DM są do siebie podobne nie tylko pod względem listy utworów (zaszły w niej tylko dwie zmiany). Gahan znów tuż przed bisami zdjął kamizelkę, prezentując przy ogłuszającym wrzasku komplet tatuaży. Tymi samymi słowy "przedstawił" Martina Gore'a po jego solowym popisie w "Home". Ponownie przywitał się okrzykiem "good evening Lodz!" i pożegnał, rzucając "see you next time".

Ortodoksów tym bardziej cieszyły drobne różnice. Simpson, łódzki depesz i menedżer Dekompresji, w której grubo ponad tysiąc fanów do rana omawiało koncerty i tańczyło przy muzyce DM, opowiada: - W środę wydawali się nieco przytłoczeni, w końcu grali przed kilkunastoma tysiącami fanatyków, jakich nie ma nigdzie w Europie. Na drugim koncercie Dave się wyraźnie rozkręcił. Znacznie częściej tańczył na wybiegu. A na koniec pokłonił się publiczności, czego nigdy nie robi! Byłem na 10 koncertach tej trasy. Te w Łodzi były zdecydowanie najlepsze!

Brak komentarzy: